Kiedy inne marki motoryzacyjne zamknęły swoich inżynierów w biurach i nie wypuszczały ich, dopóki ci nie zaprojektują dla nich nowych elektrycznych modeli, Toyota w tym czasie produkowała hybrydy. Próbowała też przekonać świat, że wożenie w bagażniku wielkiego baniaka z wybuchowym wodorem to świetny pomysł. Zupełnie, jakby nigdy nie słyszała o Hindenburgu.
I fakt, ich hybrydy to technologiczne majstersztyki, a i to wodorowe cudo, w postaci Mirai’a, nie zdążyło jeszcze posłać nikogo do wieczności, jako wielką kulę ognia. Świat miał się jednak zmienić, bo któregoś pięknego dnia, ktoś z kierownictwa Toyoty wyszedł poza biuro i zobaczył, że po drogach jeżdżą auta elektryczne.
Mercedes, BMW, Volkswagen a po sąsiedzku nawet Nissan od dawna mają już w swojej ofercie auta, które nie śmierdzą spalinami. Nawet Mustanga karmi się już z gniazdka. Tylko szefostwo Toyoty upierało się, że na prąd to mogą być lodówki. Coś jednak sprawiło, że tym razem oni zaspawali drzwi do biura i po kilku miesiącach ciężkiej pracy narodziła się Toyota BZ4X. Nazwa chwytliwa i wpadająca w ucho, jak slogan z reklamy leku na biegunkę. Ale samo auto wygląda nieźle. Trochę w niej Lexusa i trochę Highlandera. 450 kilometrów zasięgu nie jest może szczytowym osiągnięciem, ale daje nadzieję przejechania autostrady od zjazdu do zjazdu bez pomocy lawety. A jeśli ktoś ma szczęście i dużo słonecznych dni w roku, może wydłużyć ten zasięg dokupując opcję z fotowoltaiką na dachu. Do tego szybkie ładowanie od 0 do 80 procent w 30 minut daje nam szansę kontynuowania podróży bez konieczności nocowania na stacji.

Auto wygląda nowocześnie. W środku widać styl Toyoty, który może nie jest wyznacznikiem trendów, ale też nikt nie pomyśli, że zaoszczędzono na designerach, znajdując jakieś stare projekty w szufladzie. Wnętrze jest ładne, ale przede wszystkim przestronne. Brak tradycyjnego wielkiego silnika z przodu pozwolił rozciągnąć osie od siebie. Dzięki temu pasażerom z tyłu nie grozi zakrzepica. Ba, mogą nawet w czasie jazdy ćwiczyć żonglowanie piłką, bo miejsca na nogi jest aż za dużo. Dzięki temu, że napęd na cztery koła realizowany za pomocą silników elektrycznych, nie ma tunelu środkowego. A co za tym idzie, nie trzeba losować, którego dziecka nie weźmiemy w podróż – wszyscy trzej pasażerowie z tyłu mają zapewnione komfortowe warunki.
Bagaże również nie powinny narzekać – walizki wygodnie ułożą się w bagażniku o pojemności 452 litrów. Nie jest to rekordowa pojemność, ale jeśli nie zabieramy ze sobą pontonu, to na wyjazd nad morze powinno wystarczyć. Wnętrze jest dobrze wyciszone, świetnie zestrojone zawieszenie sprawia, że auto dobrze się prowadzi, a z mocą 218 koni nie będziemy się wstydzić ruszając spod świateł.


I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że tego auta nie da się kupić. Tzn. możemy go wynająć. Dostępny jest w leasingu. Dla tych, którzy lubią posiadać rzeczy na własność to zła wiadomość. Ci, którzy oczami wyobraźni widzieli już siebie sprzedających za kilka lat to auto na giełdzie również będą rozczarowani. Jeśli jednak ktoś jest przyzwyczajony do otaczających nas już od dawna abonamentów to będzie zadowolony. Rata leasingu jest dość wysoka, bo startuje od niecałych 3 tysięcy złotych, ale za to można jeździć powiewem świeżości. Bo takiej Toyoty nie miał jeszcze nikt.
Przez lata utarło się, że Ravka jest synonimem suva a Prius hybrydy, więc jeśli Toyota nie potknie się o kable do ładowania, jest duża szansa, że Bz4x stanie się synonimem elektryka.

