W weekend poprzedzający tegoroczną majówkę postanowiliśmy odwiedzić Trójmiasto. No może nie do końca „trój”, bo wyszła nam z tego wycieczka do dwumiasta, ponieważ tym razem zabrakło nam czasu dla Gdańska. Gdańsk pewnie i tak tego nie zauważył, a my mieliśmy więcej czasu, żeby nacieszyć się sopocką plażą, i gdyńską kuchnią. To znaczy gdyńską, ze względu na lokalizację, no, chyba, że na lekcjach historii przegapiłem ten krótki okres czasu, kiedy Gdynia była pod panowaniem Meksyku. Naszym kulinarnym celem tej krótkiej wycieczki była bowiem restauracja meksykańska.
Mimo tego, że chodzę już dobrych kilkadziesiąt lat po naszej kochanej Ziemii nie było mi dane popróbować meksykańskiej kuchni. Tortilla z McDonald’s się nie liczy, zresztą podejrzewam, że prawdziwy Meksykanin, gdybym go nią poczęstował, wolałby zjeść swoje sombrero.
W naszej rodzinie panuje demokracja, oczywiście kiedy żona pozwoli. Tym razem pozwoliła, więc zarządziliśmy głosowanie na temat wycieczkowych zachcianek. Wyżej wymieniona, oraz syn na liście życzeń mieli hotel z basenem, więc ja skorzystałem z okazji i wpisałem obiad w stylu Zorro.
Mając już sprecyzowane oczekiwania dokonaliśmy odprawy na której Żona szybko znalazła hotel- „Sopotorium”, jak łatwo zgadnąć w Sopocie, a ja restaurację- gdyńskie „Pueblo”.
Na liście życzeń naszego pieska Hermeska byliśmy tylko my, więc mając gotowy plan przystąpiliśmy do realizacji.
Z Warszawy wyjechaliśmy w sobotę o 7. rano. Do przejechania mieliśmy dokładnie 379 kilometrów, co, biorąc pod uwagę obowiązkowy „psit-stop” oznaczało ponad 4 godziny jazdy. Na szczęście czasy jednopasmowej „siódemki” dawno już minęły i nie ryzykując spotkania z drzewem ani wysokim mandatem gnaliśmy radośnie przed siebie w stronę Bałtyku.
Kilometrów szybko ubywało i po 4 godzinach zaparkowaliśmy przed „Pueblem”. No nie do końca przed, bo z moją wrodzoną ostrożnością zaparkowałem kilkaset metrów przed, na wypadek gdyby okazało się, że nie ma miejsc parkingowych, albo akurat frezują tam jezdnię, albo przechodzi tamtędy pielgrzymka, albo odbywa się jakiś wiec.
Po długim spacerze dotarliśmy na ulicę Abrahama 56, gdzie mieścił się nasz kulinarny cel podróży. Oczywiście miejsca parkingowe nie dość, że były to, jeszcze były wolne, ale dzięki spacerowi mogliśmy rozprostować nogi po podróży.
Samą restauracja z zewnątrz łatwo przegapić, ale po przekroczeniu progu poczuliśmy Meksyk! Przywitał nas przemiły kelner, a dobrego pierwszego wrażenia dopełnił wystrój tego lokalu. Nigdy nie byłem w Meksyku, ale właśnie tak wyobrażałem sobie knajpę, gdzie Zorro chadzał na chimichangę.

Kolorowe ściany, obrusy w meksykańskie wzorki, kaktusy i… ciasnota. Na randce może to fajna sprawa, bo, chcąc nie chcąc siedzi się blisko siebie, ocierając się kolanami. Ale w przypadku starego dobrego małżeństwa, dziecka i psa było trochę gorzej. Kelner zaprowadził nas do stolika, przy którym czuliśmy się, jakbyśmy jedli obiad w okopie, przy okazji ryzykując zakrzepicą. Jedynym plusem tego miejsca było to, że nasz piesek miał zablokowaną drogę ucieczki i nie mógł łazić między innymi stolikami żebrząc o jedzenie. No i to, że mogliśmy podkradać jedzenie z sąsiedniego stolika. Oddzielał nas co prawda drewniany parawan, ale nie był zbyt stabilny i co chwilę przechylał się niebezpiecznie w kierunku któregoś z gości. Więc nie dość, że musiałem pilnować, żeby siedząc z wciągniętym brzuchem się nie udusić to jeszcze druga półkula mojego mózgu nieustannie dbała o to, żebym nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów. Możliwe, że inne stoliki są tam bardziej przestronne, a nasz kelner założył się z kolegami o to które z nas nie zmieści się przy tym ciasnym stoliku.


Mimo ciasnoty, w Pueblo było całkiem przytulnie. Dekoracje na ścianach robiły meksykański klimat, stoły były czyste, a radosna muzyka kazała się zastanawiać, czy za barem nie schowali się prawdziwi Mariachi. No dobrze, wygląd wyglądem, ale w końcu przyjechaliśmy tam coś zjeść. Zabraliśmy się więc za lekturę menu.
Wybór dań był duży, na dodatek oprócz nazwy i składników można było sobie wybraną potrawę obejrzeć na kolorowych obrazkach. To na wypadek gdyby ktoś miał ograniczoną wyobraźnię lub kłopoty z czytaniem. Gdybyśmy chcieli zastanawiać się nad każdą pozycją w menu, prawdopodobnie umarlibyśmy z głodu. Pominęliśmy więc ten etap i bez zbędnych ceregieli złożyliśmy zamówienie. Henio zażyczył sobie quesadillas i tacos a my poszliśmy na łatwiznę i wybraliśmy zestaw Pueblo Antojitos Mixto. Dzięki temu nie musieliśmy zastanawiać się co zamówić, żeby najlepiej poznać meksykańskie smaki, bo zrobił to za nas kucharz. Zaryzykowaliśmy, bo nie sprawdziliśmy, czy kucharz jest Meksykaninem, albo czy chociaż raz był w Meksyku. Albo czy przynajmniej potrafi wskazać palcem na globusie gdzie w przybliżeniu leży Meksyk. Mieliśmy jednak nadzieję, że to fachowiec, smaku potraw nie wyczytał w Wikipedii i że, to co będziemy jedli nie będzie smakowało jak nasza swojska pasztetowa. Nie to że nie lubię pasztetowej, po prostu ten smak już znam.
I tak po kilku chwilach oczekiwania na nasz stół wjechały ogromne talerze pełne pachnącego jedzenia. Pachniało cudownie, wyglądało równie świetnie. Smakowało dobrze. Nie wybitnie ale dobrze. Nie zrozumcie mnie źle, ale większość tych smaków już znałem. Wymyśliłem sobie obiad w stylu meksykańskim, żeby odkryć coś nowego a dostałem to co już gdzieś tam jadłem, a nie przypominam sobie, żebym był kiedyś w Meksyku. I jestem na sto procent pewien, że gdybym był, to bym pamiętał. Po prostu większość tych potraw smakowała jak inne znane mi dania, tylko inaczej się nazywały i trochę inaczej wyglądały. Wiem, że kuchnia meksykańska smakuje podobnie do teksańskiej, ale myślałem, że odkryję coś nowego. Takim prawdziwym zaskoczeniem było tacos wegetariańskie. Jestem mięsożerny i na dźwięk słowa „wegetarianizm”stają mi włosy na nogach, ale te tacos bez grama mięsa były genialne! Marynowana cebula, awokado, świeże zioła i sos, ktoś tak cudownie połączył, że jedząc je byłem gotów wytatuować sobie na pośladku napis I❤️ Wege i przerzucić się na stringi, żeby wszyscy go widzieli.



W sumie zaskoczenia były dwa. Pewnie wyjdę na kulinarnego ignoranta, ale oprócz tych super tacos odkryliśmy jeszcze jedną rzecz- quesadillas można jeść z kwaśną śmietaną! Proste ale genialne. Do tej pory wcinałem je z jakimiś dziwnymi sosami a tu proszę- gęsta śmietana, z odrobiną soku z limonki i już mamy zupełnie inny smak. Ten patent powtórzyłem w domu i wyszło pysznie.
No dobra, zaskoczenia były trzy. Faszerowana serem papryka jalapenos panierowana i smażona, o tak, to też było bardzo dobre. Ale znów, uważam, że nie do końca to smak meksyku. Zabrakło mi trochę ostrości. Mam przeciętną tolerancję na ostre smaki i zdarzało mi się, że przy niektórych potrawach łzy leciały mi po policzku jakbym właśnie oglądał „Niewolnicę Izaurę”. Ale te papryczki oznaczone w menu jako ostre 3/3 nie zrobiły żadnego wrażenia na moich receptorach bólu. Myślałem, że po pierwszym gryzie będę potrzebował gaśnicy do ugaszenia pożaru w moim przełyku. Przygotowałem nawet telefon, żeby móc zadzwonić po straż pożarną. Nic z tych rzeczy. Widocznie kucharz pomylił papryczki. Było smaczne nadzienie z sera i przyjemnie chrupiąca panierka, ale jako całość z ostrością nie miało wiele wspólnego.


Podsumowując- czy jest to super meksykańska knajpa? Si senor! I czytając opinie w internecie nie jest to tylko moja ocena. Porcje były naprawdę solidne. Wybór dań ogromny. Miła obsługa, klimatyczne wnętrze, ceny takie, że nie trzeba brać chwilówki. To czemu tak ciągle zrzędziłem? Nie wiem, może po prostu nie zachwyciła mnie meksykańska kuchnia. Tak czy siak pewnie jeszcze kiedyś tam wrócimy choćby dla samych wegetariańskich tacos. Jeśli będziecie w okolicy, podjedźcie tam ich spróbować.
Nawet jeśli musielibyście później przyznać się znajomym, że zostaliście vege.

