Tech

Linux jest najlepszy… w byciu Linuxem

Kiedy w 1969 urodził się Linus Torvalds nic nie wskazywało, że będzie cudownym dzieckiem, które niczym cyfrowy mesjasz zmieni świat. Nie było trzech mędrców, trzęsienia ziemi, ani spadającej komety. Chociaż… trzęsienie ziemi jednak nadeszło, gdy w 1991 roku na świat przyszedł Linux – najbardziej znane dziecko Linusa Torvaldsa.

Dorosły Linus został programistą i doszedł do wniosku, że Unix jest do bani. Normalny człowiek po prostu pomarudziłby i używałby tego co jest, w przerwach narzekając z kolegami na szczególnie trudne warunki pracy. On jednak nie był normalny, więc zrobił sobie dużo kanapek, do termosa nalał kawę i zasiadł za klawiaturą. 15 października 1991 roku wydał pierwszą wersję jądra Linuxa. Projekt zaczął się rozwijać i, choć w większości nie zdajemy sobie z tego sprawy, w końcu opanował prawie cały cyfrowy świat. Oczywiście, dla większości ludzi na ich komputerach istnieje tylko Windows – ponad 76% użytkowników, macOS to 15%. Linux jest na szarym końcu (2.43%). Gdzie więc jest to panowanie nad światem? Powyższe statystki dotyczą tylko komputerów osobistych. Nie zapominajmy jednak, że w dzisiejszych czasach nawet sedes może być komputerem. A nikt chyba nie chce, żeby w najbardziej nieodpowiednim momencie przywitał nas niebieskim ekranem śmierci. I tu właśnie wchodzi, cały na biało – Linux!

To Linux napędza wszechświat IOT. Począwszy od super komputerów, na toaletach kończąc. Więcej przykładów? Proszę bardzo! Linuxa używa NASA. Latanie to skomplikowana sprawa. Z jakiegoś powodu ludzie nie mają skrzydeł, ale skoro już chcemy ścigać się z orłami, trzeba się do tego dobrze przygotować. Ludzie z NASA wymyślili sobie, że polecą wyżej niż orły, więc i sprzęt do tego musi być lepszy. Na swoich komputerach zainstalowali więc Linuxa. Może dlatego, żeby astronauci nie grali w gry, tylko skupili się na pilotowaniu, a może dlatego, że perspektywa ciągłych aktualizacji mogłaby znacząco wydłużyć kosmiczne wycieczki. Ogniste kule na niebie też nie wyglądają dobrze w wiadomościach a Linux okazał się stabilniejszy niż Windows. Na Linuxa postawili też Francuzi i Szwajcarzy, kiedy przy butelce wina wpadli na pomysł budowy LHC, czyli wielkiego zderzacza hadronów. Już sama nazwa wskazuje, że jest to jakaś piekielna machina zdolna wywrócić Ziemię na drugą stronę. Gdyby ktoś w tym laboratorium postanowił kliknąć w link z maila od afrykańskiego księcia, rozdającego swój majątek, to dzięki Linuxowi jest szansa, że nasza planeta nie stanie się czarną dziurą a my nie przeprowadzimy się do innego wymiaru. Oprócz tego pod kontrolą Linuxa są jeszcze routery, smart tv, pralki, lodówki i wiele, naprawdę wiele urządzeń, z którymi stykamy się codziennie. 

Czemu więc tak mało ludzi używa go na swoich pecetach? Już wyjaśniam. Pierwszym systemem operacyjnym, z którym miałem styczność był Windows 3.1. Było to w czasach, kiedy na komputerze znałem się tyle, że potrafiłem włączyć na nim pasjansa. Aha, i komputer nie był mój. Od czasu do czasu znajomy pozwalał mi pograć. Kiedy już dorobiłem się swojego komputera używałem późniejszych wersji Windowsa. Aż do momentu, kiedy mój inny znajomy uświadomił mnie, że Windows to złooo, a Bill Gates został przysłany na ziemię przez samego Lucyfera. Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji. No może dwa, ale na komputer z jabłkiem, bez sprzedaży któregoś z moich organów, nie było mnie wtedy stać. Pozostał więc tylko Linux. I tak na moim komputerze rozgościł się Knoppix. Kompletnie nie wiedziałem, jak to wszystko działa, ale i tak go używałem, bo nie chciałem pójść do piekła. Kiedy już nauczyłem się robić na nim coś więcej poza włączaniem i wyłączaniem, postanowiłem zmienić dystrybucję – no właśnie – Linux to jądro a na komputerach mamy dystrybucję. Napiszę o nich później.

Knoppixa zastąpiło Ubuntu, o ile mnie pamięć nie myli, w wersji 6.10. Tutaj było już zdecydowanie lepiej. Co prawda co chwilę udawało mi się popsuć system tak, że potrzebna była reinstalacja, ale przynajmniej nie musiałem używać Windowsa – tak pocieszał mnie mój znajomy.

Ubuntu

Lata mijały, dystrybucje się zmieniały, dane znikały- to wtedy nauczyłem się, że warto robić backupy i to przed utratą cennych zdjęć, filmów czy innych plików. Sam Linux wciąż się rozwijał i dojrzewał. Coraz więcej sprzętów działało na nim bez konieczności spędzenia kilkudziesięciu godzin wklejając w konsoli dziwaczne komendy znalezione w Internecie. I tak, jak dojrzewający nastolatek bywa nieznośny, tak i Linux w okresie dojrzewania przeżywał coś w rodzaju burzy hormonobtajtów. Było z nim gorzej, niż z Windowsem, gdzie trzeba było ewentualnie zainstalować sterowniki. Ale sterowniki te przynajmniej były. Tutaj, jak już coś nie zadziałało od razu, trzeba było przygotować sobie kanapki, wiadro kawy i na trzy miesiące pożegnać z rodziną zamurowując drzwi. Moja dziewczyna wielokrotnie groziła mi morderstwem, albo w najlepszym wypadku znacznym uszczerbkiem na zdrowiu. Ciężko jej było zrozumieć, jak można tak uparcie pracować na komputerze, który mnie nie lubi. Ale ja się nie poddałem. Dzielnie walczyłem, uczyłem się i cały czas zmieniałem dystrybucje. I kiedy akurat miałem coś ważnego do zrobienia na komputerze, to nie mogłem, bo właśnie instalowałem nową dystrybucję.

A cóż to takiego te dystrybucje? Jak już pisałem, Linux to jądro – to w uproszczeniu taki duży, najważniejszy program, baza, która wszystkim zarządza. Na komputerze instalujemy dystrybucję, czyli jądro plus cała reszta, którą widzimy na ekranie. Jest kilka głównych dystrybucji. Debian, Arch, Slackware. Na tych dystrybucjach bazują inne: Ubuntu, Linux Mint, Manjaro, Fedora, Mx Linux. Oprócz tego są jeszcze środowiska graficzne. Mamy więc: Gnome, KDE Plasma, Mate, Xfce, LXDE itd, itd., itd… Jak widać, jest w czym wybierać.

I tu właśnie pojawia się problem. Dopada mnie często paraliż decyzyjny. Kiedy chcę coś kupić, nie mogę się zdecydować. Najpierw czytam wszystkie recenzje, napisane we wszystkich językach świata. Później oglądam testy video a na końcu i tak okazuje się, że to, co chciałem kupić zostało wycofane ze sprzedaży kilka lat temu. Z Linuxem miałem podobnie. Co chwilę coś zmieniałem. Jak już znalazłem odpowiednie distro, to zmieniałem środowisko graficzne. Pozorna wolność wyboru okazuje się dla niektórych przekleństwem. Bo, zamiast robić swoje zadania, siedzicie przed tablicą Ouija, czekając, aż jakieś siły z zaświatów wskażą wam, że dziś powinniście przeorać dysk i zainstalować Ubuntu. Ktoś powinien zacząć pisać horoskopy, gdzie do znaków zodiaku przyporządkowane były by odpowiednie dla nas distra. 

I tu właśnie leży słabość Linuxa. W jego różnorodności. Jasne, że fajnie jest, kiedy możemy dostosować wszystko pod siebie, ale w moim przypadku sprawdza się to w samochodzie, gdzie regulacja fotela pozwala mi opóźnić zwyrodnienie kręgosłupa. W przypadku komputerów nie zawsze jest tak różowo. Kiedy na naszym komputerze mamy wszystko poustawiane po swojemu i musimy przesiąść się na inny, pojawia się problem. Chwilę zajmie nam przestawienie się. Tracimy więc cenny czas, a czas to pieniądz. 

Drugim problemem jest dostępność oprogramowania. Jest dużo lepiej niż było, kiedy ja zaczynałem przygodę z Linuxem, ale jest źle. I miliony razy słyszałem już poradę, że owszem nie ma Photoshopa, ale jest Gimp… 

Na Linuxa naprawdę dostępnych jest cała masa programów. Przez wiele lat próbowałem siebie przekonywać, że da się używać zamienników, ale to nie do końca prawda. W tym roku jadę na wczasy do Włoch. I oczywiście mógłbym tam pojechać rowerem, ale jednak wybrałem auto. Jakoś tam w trójkę z bagażami wygodniej. I tak samo jest z tymi zamiennikami. Photoshop? Nie ma, ale jest Gimp – brzydki, z mniejszą ilością funkcji. Office? Nie ma, ale jest LibreOffice, FreeOffice i inne, te akurat działają prawie tak dobrze jak pakiet Microsoftu, ale od czasu do czasu coś się wysypie. A to nie zadziałają makra, a to czcionka na prezentacji dla naszego szefa zmieni się w Comic Sans.

Od jakiegoś czasu interesuję się SDR, czyli słuchaniem krótkofalówek w komputerze. Na Linuksie niestety nie działa większość oprogramowania dostępnego na Windows. Kiedyś chciałem dodać do filmu z Gopro dane dotyczące prędkości. I znów; na Linuksie się nie da… Obsługa zdalnego skanera? Nie. Stara kamerka sportowa jako kamera do rozmów? Też nie. To może tablet graficzny z pełną obsługą nacisku i skrótów? Noooo… nie.

Dużo mógłbym wymieniać. Ale to właśnie te rzeczy powodują, że Linuxa używają tylko ci, którzy bardzo chcą go używać. Sam w sobie jest świetny. Nie wiesza się za często, jest wydajny i elastyczny. Na serwerach jest najlepszy. Napędza mnóstwo urządzeń. Ale zazwyczaj po uruchomieniu komputera chcemy popracować na zainstalowanych na nim programach. A w przypadku systemu z pingwinem w logo, sytuacja wygląda już trochę gorzej.

Dwa lata temu porzuciłem Linuxa i przesiadłem się na Windowsa równolegle z macOS. I nie sądziłem, że to kiedyś nastąpi, ale nie pamiętam sytuacji, żeby ten szatański wynalazek z Redmond się zawiesił. Nie udało mi się go zabić, nie straciłem żadnych zdjęć z wakacji w Ciechocinku. Wszystko działa bez problemu. I może Bill wieczorami przegląda historię mojej przeglądarki chichocząc, ale mówiąc szczerze – mam to gdzieś. Na Macbooku też pracuje mi się nieźle, mimo jego wad. A idąc z nadgryzionym jabłkiem pod pachą, nie muszę już się zastanawiać, czy wpuszczą mnie do Starbucksa.

Po wielu latach okazało się, że spokojnie mogę się obejść bez Linuxa. Wszystkie aplikacje, których potrzebuję działają zarówno na Windowsie i na macOS. Nie muszę już żegnać się z rodziną na długie miesiące, zamykając się w pokoju, kiedy chciałbym coś zainstalować. 

Jedynym minusem jest to, że znajomi przestali myśleć że jestem hakerem, ale przynajmniej nie muszę już im naprawiać Facebooka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *