Podróże

Karaiby dla biedaków, część 2.

Poprzedni dzień spędzony w samochodzie sprawił, że spaliśmy snem sprawiedliwego. I spalibyśmy tak najpewniej do grudnia. Niestety natarczywe pobrzękiwanie budzika przerwało ten błogostan. Ale nic to! Mając już przed oczami krystalicznie czyste wody Adriatyku, czym prędzej wyskoczyliśmy z łóżek i gęsiego podreptaliśmy do jadalni. Czekało tam bowiem na nas pyszne śniadanie. Oczywiście pyszne jak hotelowy standard, ale obyło się bez zatrucia pokarmowego, a to już coś.

Kiedy napełniliśmy brzuchy parówkami, jajecznicą i chrupiącymi bułeczkami, radośnie popędziliśmy do samochodu, żeby jak najszybciej wyruszyć i uciec przed porannymi korkami.

Poranek w Wiedniu

Udało nam się. Wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że nie dane nam było utknąć w korku. Ale co się odwlecze… Droga szybko mijała mimo autostradowej nudy. Po paru godzinach wjechaliśmy na chwilę do Słowenii, chyba tylko po to, żeby móc wpisać to sobie do podróżniczego CV. Bo planując trasę w Google Maps za cholerę nie mogłem tych kilku słoweńskich kilometrów ominąć. Pewnie Słowenia ma jakąś umowę z Panem Googlem, żeby algorytm pozwalał zarobić obu stronom trochę kasy na winietach. No bo oczywiście i tutaj musieliśmy mieć winiety. Na szczęście tak jak poprzednio udało nam się zaopatrzeć w nie przed wyjazdem oszczędzając trochę czasu. Kupiliśmy je tutaj: https://evinjeta.dars.si/

Szybko minęliśmy Słowenię i wreszcie ustawiliśmy się w kolejce do przejścia granicznego z Chorwacją. Kiedy po pół godziny oczekiwania doturlaliśmy się do budki strażników, z bijącymi sercami podaliśmy celnikom nasze paszporty. Nie to, że mieliśmy coś na sumieniu, ale będąc kiedyś w Maroko wzbudziłem zainteresowanie tamtejszego celnika, bo, jak to kiedyś powiedział mój znajomy- wyglądam jak bośniacki partyzant. Na szczęście tym razem kontrola odbyła się w przyjaznej atmosferze bez wycelowanej w nas broni i powitani uśmiechami strażników granicznych, mogliśmy postawić stopę, to znaczy oponę na chorwackiej ziemi.

A ziemia ta piękna! Słońce, góry, morze. Taka trochę nasza Polska, tylko, że tutaj w morzu można kąpać się bez pianki termicznej. A słońce jest mniej kapryśne i świeci kiedy powinno, a nie kiedy właśnie wracamy z urlopu. No i góry występują częściej, dzięki czemu jazda autostradami nie jest monotonna. Okazało się to dość istotne, bo czekała nas długa droga do portu w Splicie, gdzie mieliśmy wjechać na prom. I oprócz chorwackich plusów, szybko odkryliśmy też minusy, a właściwie jeden, ale wielki. Po paru kilometrach wydawało się nam, że trafiliśmy akurat na ten jeden dzień w roku, w którym wszyscy ludzie na Ziemii, którzy tylko mają samochód, postanawiają wsiąść w niego i jechać do Chorwacji. Ruch na drogach był ogromny! Prawo jazdy mam od 1999 roku i widziałem już w życiu parę korków, ale tutaj to była kumulacja korków wszech czasów, autostradowy odpowiednik Armagedonu, Potopu i obecnego rządu. Jednym słowem „kicha”.

Cóż było robić. Ściskając kierownicę wlekliśmy się w niekończącym się sznurze aut zastanawiając się, czy zdążymy na prom, czy jednak będę musiał naprędce zbudować tratwę z pustych butelek po oleju i płynie do spryskiwaczy, i niczym Thor Heyerdahl na swojej „Kon-Tiki” wyruszyć na spotkanie z Neptunem.

Na szczęście nie musiałem weryfikować swoim szkutniczych zdolności, bo w pewnym momencie większości samochodów znudziła się zabawa w stresowanie mnie i po prostu gdzieś zniknęła, a korek stał się tylko smutnym wspomnieniem. Jechało się tak dobrze, że do Splitu dotarliśmy wcześniej niż zakładałem i mieliśmy czas na tradycyjny chorwacki obiad w McDonalld’s. Zamówiliśmy klasykę czyli cheeseburgery, ale również i endemiczne specjały- McWrap Gril i Big Tasty. Endemiczne, bo niby buła z mięsem po globalnemu, ale sosy jakieś inne a w dodatku baaardzo smaczne. Trochę ostre ale nie robiące dziury w przełyku. Do tego frytki, sok jabłkowy, cola, i wreszcie z buzującymi w żyłach cukrem, i cholesterolem mogliśmy obrać azymut na port. Aha, za cały posiłek zapłaciliśmy 138 chorwackich kun czyli jakieś 85 złotych, więc zostało nam jeszcze trochę pieniędzy na resztę wakacji.

McDonald’s, Split

Do portu dojechaliśmy na czas i po ustawieniu się w kolejce do wjazdu mieliśmy chwilę na kontemplację widoków. Bilety kupiliśmy wcześniej na stronie https://www.jadrolinija.hr, więc przynajmniej tym nie musieliśmy się martwić. Niedługo poźniej do nabrzeża przybił nasz prom i po kilku chwilach mogliśmy wtoczyć się do jego trzewi. Dzięki wielemówiącym gestom i głośnym wrzaskom załogi parkowanie odbyło się bez pourywanych lusterek a my truchtem popędziliśmy na górny pokład widokowy, żeby pomachać zgromadzonym na nabrzeżu tłumom, myśląc, że przyszli tu dla nas. Tłumem tak naprawdę byli pasażerowie czekający na inne, odpływające stamtąd promy, a my naoglądaliśmy się chyba za dużo „Titanica”.

Kiedy wreszcie wypłynęliśmy z portu przypomniałem sobie, że jednak lepiej czuję się na stałym lądzie. Na szczęście byłem tak zmęczony podróżą, że mój organizm nie miał ani siły ani ochoty na widowiskowe skurcze żołądka, dzięki czemu reszta pasażerów straciła okazję do wrzucenia ciekawego filmu na YouTube.

Nasz prom zaraz nas połknie…
Wypływamy z portu

Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie do portu w Starim Gradzie, skąd malowniczymi dróżkami pełnymi zakrętów i przepaści udaliśmy się do Jelsy, gdzie czekał już na nas apartament w pensjonacie Deveron. Po drodze wpadliśmy jeszcze tylko do marketu Plodine na szybkie zakupy i wreszcie po dwóch dniach w podróży mogliśmy położyć głowy na chorwackich poduszkach. W zasypianiu pomogło zmęczenie i pyszne chorwackie piwo Ozujsko. Zasnęliśmy więc szybko nie mogąc doczekać się następnego dnia, bo plany mieliśmy ambitne.

C.d.n.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *