Część pierwsza
Od wielu lat moim marzeniem było wyjechać na wakacje do krainy, gdzie Johny Deep pił rum i uganiał się po piaszczystych plażach za Penelopą Cruz.
W tym roku miałem nadzieję spełnić wreszcie to marzenie, ale w momencie, kiedy sprawdziłem stan swojego konta, okazało się, że jestem biedny i stać mnie jedynie na oglądanie Karaibów w National Geograpic.
Na szczęście w szkole byłem całkiem dobry z geografii, więc szybko zakręciłem w myślach globusem i po chwili wiedziałem, że moje stare kości jeszcze tego lata będą wygrzewały się w słońcu.
Los zechciał, żeby alternatywą dla Karaibów została Chorwacja. Kraina, gdzie wszyscy już byli, tylko nie ja. Kogokolwiek zapytałem odpowiadał, że Chorwacja jest spoko. Po tak wnikliwych badaniach utwierdziłem się w przekonaniu, że nadszedł czas, abym i ja postawił stopę na chorwackiej plaży.
Pozostało tylko poszukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy mieszkać, jeść i odpoczywać w krystalicznie czystej wodzie. A w międzyczasie wrzucać posty na Instagrama, żeby znajomi widzieli, że wreszcie i ja zakosztowałem rozkoszy chorwackich wakacji. Mojej żonie szczególnie zależało na pływaniu w morzu, więc wymyśliła, że najlepszym wyborem będzie jakaś wyspa i cztery kąty przy plaży.
Wysp w Chorwacji nie brakuje. Jak podaje Wikipedia do wyboru macie: 698 wysp, 389 wysepek oraz 78 raf. Właściwie nie wiem, dlaczego wybraliśmy Hvar. I dlaczego zgodziłem się w ogóle na to, żeby jednak pojechać na wyspę. Bo widzicie, na wyspę trzeba jakoś się dostać. Rodzi to trzy problemy: ekonomiczny, logistyczny i zdrowotny. Ekonomiczny, bo prom dużo kosztuje. Logistyczny, bo na prom trzeba zdążyć, a jak się nie zdąży, to trzeba spać w porcie. A jak się śpi w porcie, to mogą nas porwać piraci… chyba. Ostatni problem, czyli zdrowotny, wynika z połączenia poprzednich dwóch problemów. Bo jeśli nawet nie porwą nas piraci to na promie buja. I prom płynie po wodzie. A ja nie lubię, jak coś płynie i buja… Najlepiej czuję się na lądzie, ale skoro już podjęliśmy decyzję o wyjeździe trzeba było wziąć to na klatę i zmierzyć się z Neptunem.
Z naszego mieszkania do celu podróży mieliśmy 1500 kilometrów i według nawigacji 16,5 godziny jazdy. Wiem, że niektórzy takie dystanse pokonują nawet bez przerwy na siku. Może mają stalowe pęcherze, a współpasażerów zamykają w bagażniku… Tego nie wiem, ale w momencie, kiedy patrzyłem na mapę z szacowanym czasem podróży mój kręgosłup przypomniał mi, że ma już 41 lat i w taką podróż to żebym jechał bez niego. Moja żona również zastrajkowała, więc postanowiliśmy zrobić po drodze postój z noclegiem i przy okazji zwiedzić Wiedeń.
Wyjechaliśmy rano, żeby zdążyć przed porannymi korkami. S8, później A1 i prawie nie zauważyliśmy, że jesteśmy w Czechach. Po prostu nagle radio zaczęło śmiesznie mówić. Nie musieliśmy się zatrzymywać, żeby kupić winietę, bo będąc sprytni i leniwi załatwiliśmy to przez internet. W ogóle wszystkie potrzebne winiety kupiliśmy przez internet. Czechy – winieta na 10 dni za 310 CZK: https://edalnice.cz/pl/index.html. Austria, też 10 dniowa winieta: https://shop.asfinag.at/pl/. Oczywiście są też inne strony, gdzie pośrednicy dokładają swoją marżę, ale lepiej te pieniądze przeznaczyć na dodatkową porcję frytek na naszych wymarzonych wakacjach. A, i przy zakupie winiety austriackiej trzeba wziąć pod uwagę, że kupując ją jako osoba prywatna, musimy kupić odpowiednio wcześniej, bo zaczyna ona działać dopiero po 18 dniach. Chodzi tu o prawo konsumenta do odstąpienia od zakupu. Trochę uszczęśliwianie na siłę, bo reszta Europy jakoś trwa bez tego, ale jak to zwykle bywa urzędnik wie lepiej.
Chcąc jak najszybciej dotrzeć do hotelu gnaliśmy tak przez krainę Krecika nie mając czasu, żeby zatrzymać się gdzieś na knedle i piwo. Nadrobimy przy innej okazji. Zresztą prowadząc i tak nie mógłbym raczyć podniebienia szlachetnym złotym trunkiem. Przycisnąłem więc pedał gazu goniąc na spotkanie pierwszego w moim życiu, prawdziwego wiedeńskiego sznycla. Autostradowa nuda, nic ciekawego. I tak jak poprzednio nagle radio znów zaczęło mówić w innym języku, a my zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Austrii.
Niedługo później dojechaliśmy do Wiednia. Droga z Warszawy do Wiednia zajęła nam trochę ponad 7 godzin. Nocleg zaplanowaliśmy w hotelu Ibis Budget Wien Messe. Oczywiście przyciągnęła nas magiczne słowo w jego nazwie „budget”. Miał też inną zaletę – znajdował się bardzo blisko starówki.
Hotel czysty, obsługa miła. Żadnych szczurów pod łóżkiem i nietoperzy w szafie. Co prawda pokoje wyglądały jak cela w norweskim więzieniu, ale cena i położenie pozwalały przymknąć na to oko. Mogliśmy się też zapoznać z nowatorskimi pomysłami budowniczych tego hotelu. Kabina prysznicowa była umieszczona w pokoju. Nie w łazience, tylko w pokoju. Ma to kilka minusów, ale też i wielką zaletę dla telemaniaków, bądź osób niezwykle towarzyskich – dzięki temu genialnemu rozwiązaniu możecie brać prysznic i oglądać telewizję. Albo rozmawiać z współlokatorami. Albo jedno i drugie.



Najważniejsze jednak było to, że mieliśmy blisko do następnego etapu naszej wycieczki: wiedeńskiej starówki. Cztery stacje metra i już byliśmy na samym Stephanplatz, gdzie powitała nas Katedra św. Szczepana. Przy okazji – jazda metrem wymagała od nas podwójnego wysiłku, bo musieliśmy wrócić do hotelu po maseczki. W wiedeńskim metrze nadal są wymagane. Na szczęście jakoś dotarliśmy na miejsce i moja ukochana żona zaczęła swój wykład na temat historii tego zabytku. Niestety nie słyszałem co mówi, bo zagłuszało ją burczenie w moim brzuchu. Postawiliśmy więc najpierw coś zjeść a kulturę zostawić sobie na deser. Początkowo mieliśmy zjeść w restauracji Figlmuller, bo podobno najlepsze sznycle rosną właśnie tam. Niestety okazało się, że na miejsce w tym lokalu będziemy czekać kilka dni. Wpadłem więc na genialny pomysł, żeby podchodzić do stolików i pytać: „panie, ile będziesz pan jeszcze to jadł?” Ale przypomniałem sobie, że nie znam niemieckiego… Po chwili jednak wymyśliłem, że będę podchodził do stolików i kaszlał ludziom na talerze, pamiętając, jak Austria reagowała na Covid-19, wydawało mi się to świetnym pomysłem. Niestety, po chwili zrozumiałem, że takim działaniem kolację zjedlibyśmy pewnie w areszcie… Postanowiliśmy więc pójść na łatwiznę i po prostu poszukać knajpy z wolnymi stolikami.
Moją ogromną wadą jest brak zdecydowania. Najczęściej okazje przelatują mi przed nosem, bo ciągle się zastanawiam. Tak samo było z wyborem restauracji, gdzie zjadłbym swój pierwszy w życiu Wiener Schnitzel. Tak długo wybrzydzałem, że w końcu zrezygnowany a przede wszystkim głodny gotów byłem zjeść moją rodzinę. I kiedy już miałem ugryźć moją żonę, zdałem sobie sprawę, że stoimy w środku ogródka jakiejś restauracji. Stoliki pełne były biesiadujących Austriaków i… bingo! No bo skoro jedzą tu lokalsi, to znaczy, że jedzenie jest austriackie a ceny lekkostrawne. Znakiem z niebios było też to, że jeden ze stolików był wolny i mógłbym przysiąc, że krzyczał do nas: „Achtung!!! Willkommen!!!”. Niewiele myśląc usiedliśmy zastanawiając się, czy jeśli tubylcy zorientują się, że nie jesteśmy Austriakami to zrobią z nas sznycle. Na szczęście nasze obawy okazały się bezpodstawne. Wszyscy się do nas uśmiechali a po chwili pojawił się miły kelner i przyjął zamówienie. A zamówiliśmy oczywiście Wiener Schnitzel! Do tego jeszcze żeberka w sosie chrzanowym a dla Młodego naleśniki. No i oczywiście piwo, pyszne zimne, mokre – ideał. Ceny w euro, ale mieściły się w naszym budżecie, więc nie musieliśmy zostawić Młodego na zmywaku, żeby uregulować rachunek. Sznycel kosztował 21,50 euro, żeberka niecałe 19 euro a naleśniki 6,50 euro.


Gdyby ktoś chciał powtórzyć nasz wyczyn to knajpa ta nazywa się Bermuda Brau a to adres ich strony: https://www.bermuda-braeu.at/en/. Naprawdę warto tam zajrzeć. Jedzenie było przepyszne a porcje ogromne. Mimo szczerych chęci nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Minusem tej uczty było to, że kiedy już napełniliśmy nasze brzuchy straciliśmy ochotę na dalsze zwiedzanie. Kilka godzin w podróży, i błogie uczucie sytości sprawiło, że zaczęliśmy przegrywać z grawitacją i zapragnęliśmy po prostu udać się w objęcia Morfeusza. Musieliśmy jednak jakoś dotrzeć do hotelu.
Tocząc się resztkami sił, ale wzmocnieni pysznym posiłkiem pomyśleliśmy, że głupio tak pojechać do Wiednia i nic nie zwiedzić. Drogę do hotelu zaplanowaliśmy więc tak, żeby przebiegała obok kilku zabytków. I tak dzięki temu udało nam się zobaczyć Hofburg, czyli powstałą w XIII wieku wiedeńską rezydencję miłościwie im panujących.
Będąc niedaleko hotelu trochę jeszcze zabłądziliśmy, ale dzięki temu znaleźliśmy się na Praterze, czyli ogromnym 600. hektarowym parku rozrywki, założonym przez cesarza Józefa II w 1766 roku. A w parku wesołe miasteczko! Moja żona i syn od razu odzyskali siły i udali się na przejażdżkę „Wiedeńskim diabelskim młynem”. Ja próbując jednak utrzymać ten przepyszny wiedeński obiad jak najdłużej w żołądku, postanowiłem cieszyć się ich radością z poziomu gruntu.




Tak czy siak warto było się tam zgubić i poczuć klimat starego wesołego miasteczka.
Kiedy już mieliśmy dość atrakcji wróciliśmy do hotelu, gdzie w wygodnych łóżkach szybko zasnęliśmy. Bo na drugi dzień znów czekała nas podróż i upragniona Chorwacja.
C.d.n.

