Ostatnio moje wysłużone buty stwierdziły, że noszą mnie wystarczająco długo i mają już dość. „Wysłużone buty” w tym przypadku oznacza, że ów obuw ma 21 wiosen. Tak, mam buty, które mają SŁOWNIE: DWADZIEŚCIA JEDEN LAT! Może nie wyglądają, jakby dopiero co opuściły sklep, ale nie są też szczególnie zniszczone. A używałem ich naprawdę intensywnie. Zima, lato, góry, miasto. Te buty były ze mną większość mojego życia. I widziały więcej, niż niejeden mój znajomy. I nie to że, nie było mnie stać na kupno jakichś innych. Po prostu bardzo je lubiłem. Chyba każdy facet ma ulubioną parę gaci, którą nosi dopóki mama, dziewczyna albo żona nie uzna, że czas już je wyrzucić, bo jak będziemy mieli wypadek to trochę wstyd leżeć na ulicy z gołymi pośladkami. Tym bardziej w dzisiejszych czasach, kiedy pewnie zaraz znalazłby się jakiś dowcipniś robiący sobie selfie na tle naszego odkrytego przyrodzenia, a nasi znajomi mogliby przekonać się na instagramie co sądzimy o depilacji stref intymnych.
Ale wracając do butów- są wytrzymałe, ale nie są to magiczne ciżemki zrobione ze skóry jednorożca, przeplatane włóknami kwiatu paproci. Za ich długowiecznością stała raczej zaawansowana technologia. Chociaż… może wyczarował je czarnoksiężnik w sercu pięknych Włoch. Może właśnie tam, jakiś Butaprenmix mamrocząc tajemnicze zaklęcia pakował gotową, nowiutką parę bucików prosto do pudełka. Przyszła mi wtedy do głowy inna teoria, że technikę wytwarzania tak wytrzymałych butów napewno musiała zdobyć od kosmitów. Nie wiem, może w ogródku właściciela firmy rozbił się statek kosmiczny, on uratował kosmitów karmiąc ich spaghetti i pojąc winem, a oni w dowód wdzięczności przekazali mu przepis na „wieczne buty”. Później o wszystkim dowiedziała się armia Stanów Zjednoczonych i właściciel zniknął wraz z cudowną recepturą. A na niebie zaczęły pojawiać się dziwne samoloty za którymi ciągnęły się smugi, które w rzeczywistości były sznurówkami…
A może po prostu kiedyś były firmy, które się przykładały do pracy?
Z ciekawości sprawdziłem czy firma która dokonała technologicznego cudu i stworzyła te buty jeszcze istnieje. I co? Istnieje, ale jakby nie istniała. Kiedyś można było bez problemu kupić buty tej marki w Polsce a dziś trzeba jechać na wycieczkę do Włoch i zaczepiać spotkanych po drodze ludzi pytając: „Scusa dov’è Styl Grand yyy buttaaaare?”
Prawda jest chyba jednak inna. Firma ta albo zaczęła robić buty, które rozpadały się jeszcze na wystawie sklepu, albo stała się ofiarą swojego sukcesu, bo po co kupować nowe buty, skoro w starych pięta nie szoruje jeszcze po asfalcie a między palcami nie owocują grzyby- zapomniałem o drażliwej, ale najważniejszej cesze tamtych butów- mimo tylu lat na moich stopach w ogóle nie śmierdziały! Te buty były wykonane z jakiejś ich autorskiej bakteriobójczej tkaniny. Może były nasączane plutonem, ale dopóki moje stopy nie świeciły pod kołdrą miałem do gdzieś. Ludzka fizjologia działa w ten sposób, że zamiast dyszeć jak pieski kiedy nam za ciepło po prostu się pocimy a w pocie uwielbiają pluskać się bakterie. Może to lepiej bo wprowadzalibyśmy w konsternację naszych pupili, ale jest też minus- staropolskim zwyczajem zdejmując buty w gościach czasem zdarza się że nasz gospodarz już od progu żałuje że nas zaprosił. Jednak z tymi butami stałem się gościem pożądanym niczym gwiazda filmowa. Musiałem tylko bić się z myślami, czy zdjąć buty i udowodnić gospodarzowi, że spinacz na jego nosie jest zbędny, czy jednak nie zdejmować, bo buty te były bardzo wygodne i za każdym razem kiedy rozwiązywałem sznurówki słyszałem ciche łkanie moich stóp, nie mogących doczekać się kiedy znów te buty założę.

Ale wracając do początku historii czyli uszkodzenia butów- pewnego dnia podeszwa po prostu pękła. Myślę jednak, że zepsuła mi je żona. Którejś nocy słyszałem odgłos pracującej szlifierki, warczenie piły łańcuchowej i uderzenia siekiery. Sądziłem, że może to drwale robią wycinkę, ale teraz, kiedy przypomniałem sobie, że pod naszym blokiem nigdy nie widziałem puszczy, już wiem, że były to odgłosy popełniania strasznej zbrodni, morderstwa moich butów. Moja żona za nimi nie przepadała. Pewnie była zazdrosna, że z nimi rozmawiam i ucieszyła się kiedy w końcu przestałem w nich sypiać. Tylko ona miała cel w tym, żeby zmusić mnie do wycieczki do sklepu obuwniczego i niestety jej się to udało. Musiałem kupić inne, zwykłe rozpadające się już w sklepie buty. I niestety tak jest teraz z większością rzeczy, które kupujemy.
Samochody psują się wyjeżdżając z salonu, sprzęty AGD przywożą nam do domu razem z panem Krzyśkiem, który po pierwszym uruchomieniu od razu je naprawi, a ubrania rwą się już w przymierzalni. Opowieści naszych rodziców o pralkach, lodówkach i telewizorach, które przeżyły kilku sekretarzy KC nie są przesadzone. I mimo, że tamte sprzęty nie były tak wyrafinowane jak dzisiejsze cuda techniki to były za to trwałe. Na starych pralkach nie można było pograć w Fifę, ale za to prały, prały i prały… Można je było naprawić kawałkiem drutu, śliną i kilkoma zapałkami. Można je było przekazać naszym dzieciom, albo odsprzedać nie bojąc się, że urządzenie się popsuje a kupiec będzie nas gonił z siekierą.
Unia Europejska przebąkuje coś o prawie do naprawy. Nie wiem jak im wyjdzie temat napraw bo zazwyczaj za co się zabiorą od razu to popsują, ale jak to mówią w Brukseli „na bezrybiu i ślimak ryba” to ważne że próbują. Miejmy więc nadzieję, że tym razem się spiszą i znów nasze dzieci będą mogły otrzymywać w prezencie ślubnym nasze wysłużone ale wciąż działające żelazka.
A ja, jak tylko ceny na stacjach paliw spadną, nauczę się kilku słów po włosku i wybieram się na wycieczkę do miejsca, gdzie stopy osiągają nirwanę. Ciao!

