Podróże

Beczka miodu z łyżką dziegciu

Kiedy już napchaliśmy brzuchy meksykańskim jedzeniem (możecie poczytać o tym tutaj), udaliśmy się do hotelu Sopotorium, gdzie mieliśmy oddać się relaksowi.

Przed bramą hotelowego parkingu pojawiliśmy się około 14 licząc, że miejsce się znajdzie a ja nie będę musiał  jeździć po pobliskim rondzie czekając na godzinę, o której będziemy mogli wjechać. Na szczęście szlaban się podniósł a my zaparkowaliśmy na przedostatnim wolnym miejscu. Z jednej strony fajnie- bo widać było, że hotel jest popularny. Czyli raczej będzie czysto, w nocy nie pogryzą nas szczury, a nasze bagaże nie znikną. Z drugiej strony słabo, bo gdybyśmy przyjechali później, to wolnych miejsc mogłoby już nie być, a ja musiał bym jeździć przez cały pobyt po rondzie.  

Rozmyślając tak, doturlaliśmy się do recepcji. I tu zaczęła się przygoda. Doba hotelowa rozpoczynała się o 15 a my byliśmy o 14, więc nasz pokój nie był gotowy. Ok, pomyśleliśmy, że to nic takiego. Podróżowaliśmy już po Polsce i trochę po świecie, i nigdzie nie było z tym problemu. Tutaj był… podreptaliśmy więc na plażę. Po godzinie wróciliśmy, ale okazało się, że nasz niegotowy pokój nadal jest niegotowy. Na szczęście po paru chwilach recepcjonistka poinformowała nas, że już czas. Dostaliśmy klucze i lekko zmęczeni powlekliśmy się do pokoju. Po otwarciu drzwi nasz trzyosobowy pokój okazał się dwuosobowy. Co prawda była dostawka w formie rozkładanej sofy, ale bez pościeli. Zamiast trzech szklanek były dwie. Tak samo ręczniki, szlafroki butelkowana woda… Po telefonie do recepcji przemiła pani pokojówka przyszła naprawić pomyłkę, ale poległa przy próbie rozłożenia sofy. Dopiero telefon do przyjaciela pozwolił jej poradzić sobie z tą meblozagadką. A w ferworze walki zapomniała przynieść dodatkową szklankę i wodę. Niby drobiazgi, ale jak już człowiek wydłubuje ze skarbonki trochę więcej pieniędzy, to chciałby otrzymać to za co zapłacił. Bo hotel tani nie był. Mogliśmy spokojnie oszczędzić 1/2 ceny i przenocować gdzie indziej, no ale małżonka chciała SPA a Henio basen. Ja miałem plan, żeby przenocować w normalnym hotelu, masaż ogarnąłbym ja za „dobre słowo”, a basen? Przecież rzut beretem było morze! I ktoś nawet się w nim wtedy kąpał. Ale jak zwykle nie zostałem wysłuchany, więc niech mają.

Na szczęście, poza tym zgrzytem hotel okazał się bardzo przyjemny. Pokój był czysty, duży, z ładnym widokiem. Łóżko wygodne, w łazience mieściła się więcej niż jedna osoba, a klimatyzację dało się regulować, dzięki czemu nie dostaliśmy udaru ani nie złapaliśmy zapalenia płuc.

Szybko rozpakowaliśmy nasze bagaże i udaliśmy się do strefy relaksu. Na basenie nie dało się bić olimpijskich rekordów, ale woda była ciepła i mokra. Do tego jacuzzi i coś co widziałem pierwszy raz- ścieżka Kleippa. Wyglądało to jak dwa malutkie baseniki do moczenia stóp i w zasadzie do tego służyło. Sztuczka polegała na różnicy temperatur w obu zbiornikach. Najpierw wchodziło się do zimnej wody, a po paru rundkach przechodziło do ciepłej. To znaczy gorrrrącej! Na początku wydawało mi się, że dokonam żywota z ugotowanymi stopami, ale później stopy się przyzwyczaiły i wyglądały na zadowolone. Całą procedurę należało powtórzyć kilka razy. I tak czując się jakby ugniatał kapustę w beczce, kreśliłem ósemki dreptając po tej magicznej ścieżce pana Kleippa licząc, że dzięki temu mój układ odpornościowy tak się rozkręci, że załatwiłby nawet Ebolę.

My się relaksowaliśmy, a czas szybko mijał i nim się obejrzeliśmy nadeszła pora kolacji. W hotelu była restauracja, więc nie chcąc komplikować sobie życia poszliśmy tam coś zjeść. Przy barze zmianę miała pani, której mina mówiła, że lepiej będzie jak zjemy gdzie indziej. Pomyśleliśmy, że może w poprzednim życiu coś jej zrobiliśmy, ale gość przed nami został potraktowany w ten sam sposób. Pani wycedziła przez zęby, że niby to jest restauracja i niby można by coś zjeść, ale nie wiadomo ile to potrwa, na pewno długo, a z jej oczu dało się wyczytać: „przyłażą i głowę zawracają…”. Kiedy już zebraliśmy nasze szczęki z podłogi odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy na plażę prowadzeni zapachem smażonej ryby. Dotarliśmy do legendarnej „Przystani” czyli baru do którego mieliśmy już kilka razy zawitać, ale zawsze były tłumy. Tym razem tłum też był, ale górę wziął nasz głód. Ustawiliśmy się więc grzecznie w ogonku i czekaliśmy na swoją kolej. Po paru chwilach przekonaliśmy się, że było warto. Los się do nas uśmiechnął, bo gdy dreptaliśmy z tacami pełnymi pachnących dań zwolnił się stolik. Szybko zaanektowaliśmy go niczym Kolumb Amerykę i zabraliśmy się za jedzenie. Henio zamówił placki ziemniaczane, Małżonka smażone śledzie, a ja staropolskie fiszendchips czyli sandacza w panierce z frytkami. Do tego napoje i za 120 złotych nasze brzuchy mruczały z zadowolenia. Placki ziemniaczane były cudownie chrupiące. Kucharz użył ziemniaków, a nie tony mąki. No i prawdopodobnie do smażenia nie użyto przepalonego oleju z Passata tylko przyzwoitego oleju spożywczego. Rybki też były niczego sobie. No może śledź miał dużo ości, ale o to pretensje już trzeba mieć do Stwórcy. Nawet ja- człowiek wybitnie nie rybny rozpływałem się z zachwytu nad moim sandaczem, który w krótkich żołnierskich słowach po prostu był pyszny. Panierka była tylko dodatkiem, ryba była świeża, a frytki były prawie tak dobre jak te, które w dzieciństwie serwował mi mój Tatuś. Coraz trudniej dostać coś dobrego i nie umrzeć porażony paragonem grozy, ale kolacja w „Przystani” była strzałem w dziesiątkę.

W dobrych humorach wróciliśmy do Sopotorium na zasłużony odpoczynek. 

Rano wypoczęci ruszyliśmy na hotelowe śniadanie, a to było przebogate. Stoły uginały się od różnych wędlin, serów i smacznych dodatków. Pieczywo było świeże i chrupiące. A jeśli ktoś chciałby tosta, racucha lub owsiankę- proszę bardzo! Zarówno mięsożercy jak i wegetarianie nie wyszliby stąd głodni. I wszystko było by super gdyby nie kolejny drobiazg, który psuł atmosferę. Hotelową jadalnię zdobiła tabliczka głosząca, że „wynoszenie jedzenia będzie karane grzywną w wysokości 50 złotych”… I znów, w paru miejscach w Polsce i na świecie jedliśmy, ale taką tabliczkę widziałem pierwszy raz. Naprawdę ludzie upychali po kieszeniach pęto kiełbasy, pajdę chleba i trzy plasterki pomidora? Mamy taką rodzinna tradycję, że kiedy podróżujemy z naszym futrzakiem i nie można wejść z nim do jadalni, przynosimy mu plasterek wędliny. Rozpieszczony sierściuch, ale za to wdzięczy. Widząc tą tabliczkę zacząłem kombinować gdzie taki plasterek schować. Bojąc się, że przy wyjściu będę musiał przechodzić przez jakąś bramkę, która zacznie piszczeć, a kelner zaprosi mnie na kontrolę osobistą, po prostu podszedłem i zapytałem czy mogę wziąć jeden plasterek dla psa. I wiecie co? Zgodził się, ale bez uśmiechu, tylko z miną celnika, który zastanawia się czy jednak mnie nie przyskrzynić. A jeszcze a propos psa. Zwierzęta do tego hotelu można przywozić, ale za opłatą. I oczywiście nie mam nic przeciwko temu. Ale skoro już pies to gość, za którego trzeba zapłacić i to nie mało, to coś mógłby z tego pobytu mieć. W innych hotelach na naszego Hermesa w pokoju czekała przynajmniej miseczka z wodą. Zdarzało się legowisko z kocykiem, jakieś smaczki, kostki itd. Drobiazgi, ale to takie drobiazgi robią wrażenie. Tutaj dostaliśmy łaskawe przyzwolenie na wyniesienie plasterka szynki…

Ale, żeby nie narzekać za dużo, Sopotorium to naprawdę przyjemny hotel. Z ładnym widokiem, tarasem na dachu i wspaniałym SPA. Śniadanie było bardzo obfite i smaczne. Gdyby tak popracować nad atmosferą i podejściem ekipy do gości było by idealnie. Tak czy siak naprawdę odpoczęliśmy i zanim się obejrzeliśmy, trzeba było wracać do domu. Nasz nadmorski weekend dobiegał końca i mimo paru zgrzytów pewnie jeszcze nie jeden raz do Sopotu wrócimy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *